piątek, 19 grudnia 2014

Prologue

You know her name, but not her story. 

song  

Lincoln, 21 lipca 1552 r.

Chcę napisać ten list do mojej siostry. Do Mary Stuart, królowej Szkocji. Wiem, że i tak nie dojdzie. Nigdy nie dochodzą. Oni je przejmują i palą. Ale żar w moim sercu może dostać upust tylko w ten sposób, tylko tak mogę wyzbyć się tego z swojej duszy, bo niszczy się poprzez atakującą ją nienawiść w mym sercu.
Znowu mi to zrobił. Krzyczałam, żeby przestał, żeby się odsunął i ściągnął te ohydne dłonie ze mnie. Nie posłuchał, nigdy nie słucha. Robi co chce, on nie dba o to, kim jestem. Ponieważ jestem nikim. Matka zrobiła ze mnie śmiecia, którego można sponiewierać na wszelakie znane sposoby. Kiedyś próbowałam się nie dawać, ale to jest niemożliwe. Jest zbyt silny, a w oczach angielskiej monarchii rośnie w sile, bo podczas obchodów podaje mnie za niewolnicę. To jest dla nich wyznacznik potęgi, władzy. Nie rozumiem ich. Jak można cieszyć się z cudzego nieszczęścia? Z tego, że ktoś gwałci niewinną, niezdolną do obronienia się dziewczynkę?
Jedynym profitem, który otrzymuję w tym domu to rzadka nauka. On... on czasami wyjeżdża na trzy dni, zazwyczaj do zamku królewskiego na jakieś zebrania. Wtedy jego żona uczy mnie czytać, pisać i liczyć, żebym w tym była najlepsza. Jest miła, nie bije mnie ani nie poniża. Tak samo jak jego dwójka synów. Oni też są zastraszani, lękają się stanąć w mojej obronie, gdy podnosi na mnie rękę, bądź pas. A co dopiero, kiedy bierze mnie siłą. Nie wiem, ile jeszcze będę w stanie wytrzymać. Od wielu, wielu lat pragnę tylko jednego - ucieczki. Jednakże wiem, że zginęłabym z mrozu lub ponownie zostałabym pojmana przez innych szlachciców. 
Gdyby słowa umiały mówić, zaczęłyby do ciebie krzyczeć. Moim głosem. Słabym i przerażony, błagającym o pomoc. Więc usłysz moją prośbę, nie zważając jak daleko - zapewne jesteś, i wymódl mi wybawcę. Wyproś mi Boga, w moim ciele, który da mi siłę. Nieskończoną, prawdziwą i niepojętą.    

Twoja siostra, Annabelle



Lincoln, 16 października 1553 r.

Nawet już nie wiem co napisać. Nie potrafię ubrać w słowa mojej męki. Całymi dniami potrafię jedynie wyć, jak bardzo wszystkiego nienawidzę. To wszystko zaszło za daleko. Poroniłam. Dwa razy. Jedyne, na co mam ochotę, to zabicie tego zwierzęcia, które śmie nazywać się człowiekiem. Nie, on jest diabłem. Przyodzianym skórą, jak u mnie, jak u ciebie. Serce dotrze do tajemnic, jakich oczy nie pojmują.
Powinnam głosić miłość, sympatię oraz czystą dobroć. Za to mam ochotę przejść na ciemną stronę mocy, stać się poganką bez przeszkód do skrzywdzenia choćby najmniejszego istnienia bożego. Zdaję sobie sprawę, iż za samo takie mówienie stawiam się pomiędzy ścięciem głowy, a spaleniem na stosie. Jednakże w tym momencie zastanawiam się co jest gorsze: śmierć, czy wieczne potępianie z wykorzystaniem młodego ciała przez istną bestię.
Wtedy uświadamiam sobie również, że tak powstaje historia. Poprzez wydarzenia takie, jak te. Zdarzają się na porządku dziennym, ale trzeba mieć siłę w sobie, żeby to przetrwać. Warunkiem jest bycie kimś. Jestem kimś i udowodnię to światu. Będę zapamiętana przez wieki, kiedy jego imię popadnie w otchłań zapomnienia w umysłach osób, nie wspomną o nim żadne kartki kronik. Natomiast ja wyjdę zwycięsko z tej bitwy. Obronną dłonią, tworząc wizerunek przykładnej przywódczyni, broniącej swych poddanych jak lwica swoich małych, licząc każde utracone życie i zapisując je w oczach innych, żeby upewnić się, że strata tego człowieka nie będzie krótkotrwałym występem wspaniałomyślności.
Moje dzieci, te prawdziwe z łoża miłości, dzielonego z mężem, będą wiedziały, iż mają u mnie wsparcie. Niepodważalną troskę, której nikt inny nie będzie mógł im zaoferować. Bezpieczeństwo w moich ramionach, zawsze otwarte na nie i czekające, niepośpieszające, gdy przyjdzie czas na wypłakanie swojego żalu. Wychowam je zgodnie z głoszonym katolicyzmem, utwierdzając w nich ziarno zdolności poświęcenia życia za twórcę ich religii.
Na tronie lub nie. Moja linia będzie zakorzeniać się tak głęboko, że zacznie być niesiona na językach nawet za kilkaset lat. Dopóty nie spocznie, dopóki świat się nie zakończy. Obietnica ta, złożona właśnie przeze mnie, nie skona wraz ze mną, kiedy nadejdzie czas.
Niesiona przez mijające sekundy, w każdej chwili zostawi za sobą ślady na piaskach czasu. Zawsze. I o każdej porze.

                        Annabelle



Hunstanton, 5 lutego 1554 r.

To się skończyło. Uciekłam - uciekłam pod osłoną niekończącej się czerni, mojej matki. Mojej opiekunki, która przez czternaście lat mojego życia chroniła mnie oraz koiła swoimi objęciami, zastępując mi wszystkie wyrządzone krzywdy. Mogłam się jej wyspowiadać, z każdego brudu leżącego mi na duszy. To właśnie ona,  Ciemność, podpowiedziała mi wyjście z tego horroru. Przemówiła do mnie, podczas snu. Kazała mi wziąć stary koc, który rzucano mi w chłodniejsze dni. Tylko tyle, nic więcej. Obiecała mi, że nie pozwoli, żeby cokolwiek mi się stało, w żadną porę, aż do końca udręki. Jej głos brzmiał tak wyraźnie, tak opiekuńczo. W pierwszej chwili nie umiałam go zidentyfikować, bo brzmiał obco. Za obco, patrząc na mój młodociany wiek. Nadal powinnam tkwić wśród kochającej rodziny, ewentualnie narzeczonego. A gdzie jestem? 
W karczmie, pisząc na szybko tą wiadomość, ten list. Ledwie udało mi się przekonać właścicieli o cząstkę papieru i pióro. Wydaje mi się, że zrobili to z litości. Widziałam ją w ich oczach, wiedziałam, że litują się teraz nade mną z ciążącą myślą o Boże, cóż za biedne dziecię!. Gdyby tylko mieli tą wiedzę, która głosi ile istnieję już na tym świecie. Wiek, który osiągnęłam popycha mnie do odpowiedzialności i pracy. Całe szczęście, że ta moja drobna postura i blada cera z uzupełnieniem poszarpanej, brunatnej czupryny to ukrywa. 
Nadal ślepo brnę w swojej obietnicy. Przeżyję tą zimę, przeżyję wiosnę, lato oraz jesień. Kolejnym punktem na mojej długiej liście do zdobycia marzenia, jest dotarcie do ciebie. Chciałabym w końcu cię zobaczyć. Przekonać się czy jesteś podobna, czy może ze mnie tylko jest taki odmieniec w przestrzeni. Trzeba przyznać, że rodzinna dziedziczność w tej sprawie niezmiernie by mnie ucieszyła, aczkolwiek wyobrażam sobie jak piękna możesz być, skoro zaręczyli cię z księciem francuskim. Nie patrzmy na to spod kąta politycznego — choć na chwilę stańmy się zwykłymi dziewkami, które mimo wszystko tworzą swoim ciałem część niezapomnianego świata. Warto zrobić sobie taką odskocznię, bynajmniej dla zachowania zdrowych zmysłów. Niech tobie się to uda, ponieważ dla mojej psychiki jest już za późno. Przepadła dawnymi wiekami, nie odzyskamy jej. Zakopała się szczelnie w miejscu, do którego nie chcę sięgnąć.
 Pokładam nadzieję i wiarę, iż nasze spotkanie jest nam dane. Ta myśl będzie moim światełkiem i kołem ratunkowym, kiedy zacznę wątpić. Dziękuję, że jesteś. Tak po prostu, chcę, żebyś to wiedziała. Chciałabym, żeby mój list do ciebie dotarł. 

Wierna Annabelle


******

Więc mamy prolog! Nie najdłuższy, ale zarazem nie najkrótszy, także pod tym względem uważam, że nie jest najgorzej. Samą treść oceniam całkiem nieźle, co u mnie jest wielkim osiągnięciem :D
Wyznaję jeszcze zasadę:
CZYTASZ=KOMENTUJESZ

Ponieważ Wasze komentarze potrafią niezwykle motywować do dalszej pracy i podpierają chęć do pisania oraz szukania weny, wtedy, kiedy ucieknie 
Do usłyszenia!

środa, 17 grudnia 2014

Preview

Behind these castle walls...


Annabelle Stuart — znane nazwisko, ale imię? Niekoniecznie.
Nic dziwnego. W końcu trafiła z Szkocji do Anglii, do szlacheckiej rodziny Seymourów kilka dni po swoich narodzinach, odcięta od luksusowego życia. Miała być królową, miała rządzić krajem.
Stała się n i e w o l n i c ą.
Po wielu latach ciężkiej pracy, bicia oraz gwałcenia, będąc zaledwie 14-latką, ucieka od terroru. Po trzech latach trafia na francuski dwór, burząc tym samym ich — i tak — niecodzienną rutynę.