niedziela, 4 stycznia 2015

I chapter

1. Day when I met him, was my last day.

Życiu potrzebna jest jedna ulotna chwila, żeby zmienić wszystko. Nasze otoczenie, nasze serca i umysły. Nie zdajemy sobie sprawy z konsekwencji, kiedy rwiemy się na głęboką wodę. Dopiero później decyzje, które podjęliśmy zaprowadzają nas nad urwisko zbudowane przez nas samych. Pytanie tylko czy w momencie, gdy z niego spadniemy, trafimy do lepszego miejsca? 

Francja spowita cierpieniem. Za dnia nie można było dostrzec na błoniach biegającego Charlesa i małego Henry'ego za piłką. W nocy natomiast dominował ogień, unoszący się ze stosów uśmierconych plagą ludzi. Skowyt zrozpaczonych matek, żon lub córek. Na wielu rodzinach odcisnęło się piętno nieodwracalne, pozostawiające za sobą ślad nawet w najdalszych zakamarkach umysłu.
Kiedyś nienawidziłam śmierci. Nie znosiłam widoku żałoby, którą obserwowało się teraz tak często. Było to na porządku dziennym, z każdym świtem i zachodem umierało tyle osób, a mimo tego moje serce poruszało się wraz z każdym zgonem. Niedawno coś się zmieniło, obok tragedii mogę przechodzić z kamienną twarzą, bez szarganych uczuć. Przeraża mnie, nie chcę tego ukrywać. Szukam usprawiedliwienia tego, co się ze mną dzieje, jednak każda wymówka w świetle moich odczuć wydaje się niewystarczająca. Niektórzy twierdzą, że to przez moje osłabienie i to, iż sama ucierpiałam zdrowotnie podczas choroby, która objęła naród. Inni natomiast mówią, żebym się nie przejmowała. Nie wiem kogo słuchać, jeden, wielki mętlik powstał w mojej głowie, chcąc najprawdopodobniej doprowadzić mnie do szaleństwa. Zupełnie jak ojca Francisa.
Naciągnęłam bardziej chustę na ramionach, wsłuchując się w stukot swoich obcasów o kamienną posadzkę zamkowego korytarza. Naprawdę starałam się uważać na to, co mówią do mnie dwórki, ale ich trejkotanie doprowadzało do szaleństwa, więc wyłączenie się stanowiło zdecydowanie lepszą opcję. Patrzyłam przed siebie, kiwając raz po raz głową. Na zewnątrz zachowywałam się normalnie, w środku stanowiłam marionetkę swojego własnego umysłu. Bolesne przemyślenia, scenariusze malujące się w najgorszych do spełnienia scenariuszach życia. Koronacja Mary udzielała się nie tylko jej, także na mnie działał napięty nastrój. Poprzez usytuowanie jej jako królowej dwóch krajów, moja pozycja również rosła w górę, nabierając siły potrzebnej do wygranej w oczach innych.
Mniej przyjemną kwestią, mogę rzec, iż wręcz znienawidzoną — wybieranie stroju. Służące od kilku dni podsuwały mi już pomysły na odpowiednią suknię, a do niej buty, biżuterię i uczesanie. Jedna uważała, że najlepszym wyborem będzie czerwona z cielistymi, cieniutkimi rękawami, na przodzie wyszywana wzorami kwiatów. Druga preferowała niebiesko-czarną z białymi jak perła koralikami. Trzecia pod nosem mruczała, iż ubiór będzie zbędny, bo pewnie i tak ktoś się mną zajmie. To wyjątkowo usłyszałam nadzwyczaj dobrze, karząc ją gromkim spojrzeniem. Pięknie, nie dość, że nawijają jak katarynki, to jeszcze nie potrafią ugryźć się w język na czas. Gdybym nie miała serca, wysłałabym je do bestialskiego szlachcica, który był moim opiekunem jeszcze nie tak dawno temu.
- Księżniczko Annabelle, Catherine de Medici żąda spotkania. — niemalże wpadłam na strażnika, gdy ten wypowiadał swoje zdanie. Moją pierwszą myślą było to, czy on aby nie wyrósł z ziemi. Wielkoludów póki co zauważałam, gdy kierowali się w moją stronę.
Jednak wraz z przetrawieniem informacji, w której zawarte zostało imię poprzedniej królowej, oprzytomniałam jak za pomocą wylania kubła zimnej wody. Wyprostowałam się, swoją posturą przypominając naciągniętą strunę harfy; ruchem dłoni zbyłam rozemocjonowane kobiety, odsyłając je do innych obowiązków. Przełknęłam ślinę, wygładziłam fały odzienia i ruszyłam znaną już sobie drogą. Niejednokrotnie dane mi było, "łaskawie:, dosięgnąć rozmowy z nią. Co mogłam powiedzieć? Była suką, wykorzystującą innych do swoich planów. Na dłoniach spoczywały ślady krwi, splamione przez tyle lat. Nie warto było jej ufać, także i dzisiejszą propozycję miałam unicestwić w zarodku.
Mijałam wielu, nawet nie myśląc o przywitanie się z nimi chociażby poprzez kiwnięcie głową w ich stronę. Miałam wysoki status, nie musiałam być miła. Zapewniono mi ugodowe życie. Po części. Luksusu doznałam stosunkowo niedawno. Wcześniejszy okres mojej egzystencji nazywam piekłem, niekończącą się egzekucją, która nie widziała i nie stwarzała końca.
- Zostawcie nas — powiedziałam zdecydowanie do ochrony, wparowując do komnaty kobiety. Nie odważyli się zrobić czegoś niezgodnego z moją wolą. Słyszeli plotki na temat mojej osoby.
Od wejścia wzrok skupiłam jedynie na niej. Stała odwrócona tyłem, wyglądając przez okno. W dłoni trzymała kartkę papieru. Jedyny element, który zauważyłam to jakiś podpis w dole. Nie rozpoznawałam ani nazwiska, ani pisma. Jeśli chodziło o mnie, jeśli treść opiewała się na Annabelle Stuart, wychodzę w ciągu kilku sekund.
- Wreszcie. Zawsze każesz na siebie długo czekać, moja droga — przewróciłam oczami słysząc to, co wypłynęło z jej ust. Następnym razem będzie jeszcze dłużej, skoro się nie podoba, pomyślałam. — Mam pewną ofertę, którą powinnaś być zainteresowana.
- Skąd taka pewność? Każde spotkanie zaczynasz od powitania w takim stylu, a kończy się fiaskiem. — mruknęłam, przypominając jej niektóre fakty. Starość nie radość, jak to powiadają.
- Ponieważ od decyzji w tej sprawie, będzie zależała korona mojego syna. Twojej siostry przy okazji również. — uśmiechnęła się. Nie tak, jak zwykła to robić matka w stronę dziecka. W tym uśmiechu nie było ani krzty dobroci, zachęty. To była mieszanka wszystkich jej cech. Specyfik wybuchowy, zakażający przy każdej okazji. Była chora — tak samo jak ja, bo przebywałam wokół niej.
Korona. Tron Francuski. Rodzina królewska. Moja rodzina. Wiedziała co było moim słabym punktem. Najsłabszym, przy którym rozkładałam się na kawałki, jeżeli ktokolwiek w niego trafił. Mary i siła, potęga. W tym momencie już mnie miała. Spojrzałam w jej oczy. Tęczówki wykazywały moją zgodę. W tej chwili moralności zostały nagięte.

~ * ~

- Nie wiedziałam, że taniec może być twoją mocną stroną, Louisie. — szepnęłam, poprawiając swoją dłoń na jego ramieniu. Starałam się opanować drżenie, kiedy jego palce powoli, bezszelestnie poruszały się na mojej talii. Raz po raz zerkałam w tamtą stronę, przeklinając siebie samą za wcześniejszą głupotę. Odwrotu, niestety, już nie było. Wszystkie wyjścia zamknięte na cztery spusty. - Jeszcze wielu rzeczy o mnie nie wiesz. Annabello. — dobitnie zaakcentował imię, wprawiając moje ciało w kolejną salwę drgań. Perfidny drań w wyolbrzymionym znaczeniu. 
Zawirowaliśmy, a ja trafiłam w ręce innego szlachcica, pragnąc tylko jednego: powrotu do jego ramion. 

~ * ~

- Kontynuuj. — odgarnęłam włosy na jedno ramię, wyczekując wypowiedzi Catherine. Nie podobało mi się to, że najprawdopodobniej przystanę na jej warunki. Ba, na pewno to zrobię. Chodziło o moją siostrę. O najbliższą mi osobę, do której pisałam listy przez tyle lat, nie oczekując odpowiedzi. Osobę, która była moją nadzieją. Tym promyczkiem gdzieś na końcu umysłu, raz niemalże gasnąca całkowicie, innym też razem rozpalona do granic możliwości. 
- Uwiedziesz kuzyna Francisa, Louisa Condé. Jest z Burbonów, więc prędzej, czy później będzie zabiegał o tron — nakierowała wzrok na mnie, krzyżując nasze spojrzenia. Zatrzęsłam się, mając ochotę uciec. Nie lubiła mnie. W porządku, ja jej też. Jednakże nie musiała przekazywać tej niechęci na każdym kroku. — Może ci się wydawać, że twoja pozycja jest stabilna. Iż jesteś kimś w oczach innych; że możesz im rozkazywać, poniżać i nie obawiać się o nic. Tu tkwisz w błędzie. — skwitowała swoją wypowiedź prychnięciem. Teraz miałam ochotę wydrapać jej oczy. Poniżała mnie, umniejszała rzeczywistość.
- Nie. Smutne jest, że to właśnie ty tak naprawdę żyjesz w kłamstwie i tkwisz na ślepo w świecie, w którym wyidealizowałaś wszystko oraz wszystkich. — odpowiedziałam na jej atak, nadzwyczaj spokojnie. Gdybym była osobą trzecią, zmroziłaby mi się krew w żyłach od tego łagodnego w decybelach wybuchu.    
- Gdy wybiegnie informacja o waszym związku, straci respekt w oczach dworzan. Zostanie pozbawiony wszystkiego, czego się dorobił poprzez swoje nazwisko — kontynuowała, jakby w ogóle niezrażona moją obroną. Wydawałoby się, że w ogóle nie słuchała. Powtarzam: suka. Stara, nadęta jędza. Z chęcią wymazałabym ją z historii. Najlepiej z całego istnienia. — Na dodatek, korzystnie, jest postrzegany jako protestant. Jeszcze lepiej. — wypięła pierś do przodu, unosząc kąciku ust, tak... tak diabelsko. Och, któż by ją tolerował? Nic dziwnego, że Henry zaczął zaciągać do łóżka inne kobiety. Z nią się nie da wytrzymać po prostu.
- Co jeśli odwrócę się do ciebie plecami? Umyję ręce od tego spisku? — uniosłam brew, zachowując kamienną twarz. Chcesz utrzymać się tutaj? We Francji, na zamku? Nie okazuj uczuć. Zero emocji. Zachowajcie sobie tą radę w sercu, ponieważ nie rzadko będziecie jej potrzebować.
- Z łatwością wyślę cię z powrotem do Seymoura. Podobno tęskni za twoim ciałem, księżniczko. — z pewnością nie tego się spodziewałam. Więzienia, zdeptanie na najniższy poziom społeczny, ale... nie TEGO. Skąd, na Boga, ona o tym wiedziała? Jakim cudem? Kto jej powiedział? Tyle pytań przy tylu niewiadomych.
Momentalnie oblał mnie pot, dłoń zaczęła nerwowo podrygiwać. Strach przejmował powoli każdą komórkę, o jakiej tylko miałam pojęcie. Nie. Nie, nie wrócę do niego. Nie wrócę do Diabła. Prędzej zachlastam się na śmierć.
- Zgoda. Uwiodę go. — odparłam, chowając na tył umysłu przestrach w tęczówkach. Byłam cholernie poważna. Byłam gotowa uwieść tego biedaka, żeby zrujnować mu życie. Egoizm — tak, przemawiał przeze mnie egoizm.

~ * ~

- Proszę, proszę. Przystojny, dobrze wychowany i na dodatek z duszą romantyka. — zaśmiałam się, podchodząc od tyłu do stojącego na balkonie Condé. Przyglądał się księżycu w pełni. Nie wiem dlaczego, jednakże ten widok rozczulał moje serce. Spychał na bok to, co musiałam zrobić. 
- Nie ładnie podglądać, moja droga. Czy może taka zasada jest Pani obca? — odwrócił się do mnie, obdarzając uśmiechem, którego dawno nie widziałam. Był szczery. Tak bardzo, że aż chciało się w niego zwątpić. Ale ja w niego wierzyłam, brnąc przeciwko rozumowi. — Przy okazji, dziękuję za komplement. Ostatnimi czasy nie spotykam się za często z takimi określeniami. Szczególnie z ust dam takich, jak ty. Zawsze miło wiedzieć, że nadal nie straciło się swojej iskry. — uniósł moją dłoń do góry, żeby po chwili musnąć jej wierzch swoimi wargami. Uwielbiałam ten gest. Delikatny, a zarazem silny. Koniuszkiem języka przesunęłam wzdłuż dolnej wargi, ukrywając bezskutecznie swoje zadowolenie.
- Nie można odmówić tobie także flirtującego charakteru — przekrzywiłam głowę na bok, spoglądając w oczy mężczyzny. To był dopiero żart; nawet tą część miał idealną. Chciałabym dostać odpowiedź na to, jak mam zrobić swoją należność i potem porzucić go, nie niszcząc przy tym siebie?— Nie potrafisz odmówić kobiecie. Prawda? — spytałam, przejeżdżając opuszką kciuka wzdłuż kąta jego twarzy. Wyczułam zarost, który przyjemnie kuł mnie przy dotyku. Westchnęłam cicho i spuściłam głowę w dół. Uderzająca nienawiść do samej siebie pojawiła się nieoczekiwanie. Zbyt gwałtownie, szarpiąc mną i rozrywając na kawałeczki.
- Masz rację — zgodził się, ujmując w dwa palce mój podbródek. Dotyk był jak piórko, niemalże nie do poczucia. Zacisnęłam usta w cienką kreskę, niemo krzycząc, żeby się odsunął. Byłoby łatwiej, ale... To było za przyjemne. — Nie umiem odmówić kobiecie, która ma na imię Annabelle i jest księżną Szkocji. Kojarzysz? 
- Oczywiście.


********

I tak oto mamy I rozdział za sobą! Wybaczcie za to małe skakanie z Ann x Catherine do Ann x Louis. Zrobiłam to specjalnie, żeby przedstawić dwie wersje Stuart; bezwzględną i zagubioną. Której będzie więcej? Żeby odkryć odpowiedź, trzeba będzie śledzić jej losy. 
Z innej beczki — przepraszam za poślizg w dodaniu tego epizodu. Powody już podałam, jednak i tak czuję się troszkę źle z tym. Więc błagam o wybaczenie, naprawdę, haha. Teraz, z racji powrotu do szkoły... uhm, następnej części możecie się spodziewać za 2-2,5 tygodnia. Bądźcie cierpliwi i wyrozumiali, Dobre Dusze!
CZYTASZ=KOMENTUJESZ
  

piątek, 19 grudnia 2014

Prologue

You know her name, but not her story. 

song  

Lincoln, 21 lipca 1552 r.

Chcę napisać ten list do mojej siostry. Do Mary Stuart, królowej Szkocji. Wiem, że i tak nie dojdzie. Nigdy nie dochodzą. Oni je przejmują i palą. Ale żar w moim sercu może dostać upust tylko w ten sposób, tylko tak mogę wyzbyć się tego z swojej duszy, bo niszczy się poprzez atakującą ją nienawiść w mym sercu.
Znowu mi to zrobił. Krzyczałam, żeby przestał, żeby się odsunął i ściągnął te ohydne dłonie ze mnie. Nie posłuchał, nigdy nie słucha. Robi co chce, on nie dba o to, kim jestem. Ponieważ jestem nikim. Matka zrobiła ze mnie śmiecia, którego można sponiewierać na wszelakie znane sposoby. Kiedyś próbowałam się nie dawać, ale to jest niemożliwe. Jest zbyt silny, a w oczach angielskiej monarchii rośnie w sile, bo podczas obchodów podaje mnie za niewolnicę. To jest dla nich wyznacznik potęgi, władzy. Nie rozumiem ich. Jak można cieszyć się z cudzego nieszczęścia? Z tego, że ktoś gwałci niewinną, niezdolną do obronienia się dziewczynkę?
Jedynym profitem, który otrzymuję w tym domu to rzadka nauka. On... on czasami wyjeżdża na trzy dni, zazwyczaj do zamku królewskiego na jakieś zebrania. Wtedy jego żona uczy mnie czytać, pisać i liczyć, żebym w tym była najlepsza. Jest miła, nie bije mnie ani nie poniża. Tak samo jak jego dwójka synów. Oni też są zastraszani, lękają się stanąć w mojej obronie, gdy podnosi na mnie rękę, bądź pas. A co dopiero, kiedy bierze mnie siłą. Nie wiem, ile jeszcze będę w stanie wytrzymać. Od wielu, wielu lat pragnę tylko jednego - ucieczki. Jednakże wiem, że zginęłabym z mrozu lub ponownie zostałabym pojmana przez innych szlachciców. 
Gdyby słowa umiały mówić, zaczęłyby do ciebie krzyczeć. Moim głosem. Słabym i przerażony, błagającym o pomoc. Więc usłysz moją prośbę, nie zważając jak daleko - zapewne jesteś, i wymódl mi wybawcę. Wyproś mi Boga, w moim ciele, który da mi siłę. Nieskończoną, prawdziwą i niepojętą.    

Twoja siostra, Annabelle



Lincoln, 16 października 1553 r.

Nawet już nie wiem co napisać. Nie potrafię ubrać w słowa mojej męki. Całymi dniami potrafię jedynie wyć, jak bardzo wszystkiego nienawidzę. To wszystko zaszło za daleko. Poroniłam. Dwa razy. Jedyne, na co mam ochotę, to zabicie tego zwierzęcia, które śmie nazywać się człowiekiem. Nie, on jest diabłem. Przyodzianym skórą, jak u mnie, jak u ciebie. Serce dotrze do tajemnic, jakich oczy nie pojmują.
Powinnam głosić miłość, sympatię oraz czystą dobroć. Za to mam ochotę przejść na ciemną stronę mocy, stać się poganką bez przeszkód do skrzywdzenia choćby najmniejszego istnienia bożego. Zdaję sobie sprawę, iż za samo takie mówienie stawiam się pomiędzy ścięciem głowy, a spaleniem na stosie. Jednakże w tym momencie zastanawiam się co jest gorsze: śmierć, czy wieczne potępianie z wykorzystaniem młodego ciała przez istną bestię.
Wtedy uświadamiam sobie również, że tak powstaje historia. Poprzez wydarzenia takie, jak te. Zdarzają się na porządku dziennym, ale trzeba mieć siłę w sobie, żeby to przetrwać. Warunkiem jest bycie kimś. Jestem kimś i udowodnię to światu. Będę zapamiętana przez wieki, kiedy jego imię popadnie w otchłań zapomnienia w umysłach osób, nie wspomną o nim żadne kartki kronik. Natomiast ja wyjdę zwycięsko z tej bitwy. Obronną dłonią, tworząc wizerunek przykładnej przywódczyni, broniącej swych poddanych jak lwica swoich małych, licząc każde utracone życie i zapisując je w oczach innych, żeby upewnić się, że strata tego człowieka nie będzie krótkotrwałym występem wspaniałomyślności.
Moje dzieci, te prawdziwe z łoża miłości, dzielonego z mężem, będą wiedziały, iż mają u mnie wsparcie. Niepodważalną troskę, której nikt inny nie będzie mógł im zaoferować. Bezpieczeństwo w moich ramionach, zawsze otwarte na nie i czekające, niepośpieszające, gdy przyjdzie czas na wypłakanie swojego żalu. Wychowam je zgodnie z głoszonym katolicyzmem, utwierdzając w nich ziarno zdolności poświęcenia życia za twórcę ich religii.
Na tronie lub nie. Moja linia będzie zakorzeniać się tak głęboko, że zacznie być niesiona na językach nawet za kilkaset lat. Dopóty nie spocznie, dopóki świat się nie zakończy. Obietnica ta, złożona właśnie przeze mnie, nie skona wraz ze mną, kiedy nadejdzie czas.
Niesiona przez mijające sekundy, w każdej chwili zostawi za sobą ślady na piaskach czasu. Zawsze. I o każdej porze.

                        Annabelle



Hunstanton, 5 lutego 1554 r.

To się skończyło. Uciekłam - uciekłam pod osłoną niekończącej się czerni, mojej matki. Mojej opiekunki, która przez czternaście lat mojego życia chroniła mnie oraz koiła swoimi objęciami, zastępując mi wszystkie wyrządzone krzywdy. Mogłam się jej wyspowiadać, z każdego brudu leżącego mi na duszy. To właśnie ona,  Ciemność, podpowiedziała mi wyjście z tego horroru. Przemówiła do mnie, podczas snu. Kazała mi wziąć stary koc, który rzucano mi w chłodniejsze dni. Tylko tyle, nic więcej. Obiecała mi, że nie pozwoli, żeby cokolwiek mi się stało, w żadną porę, aż do końca udręki. Jej głos brzmiał tak wyraźnie, tak opiekuńczo. W pierwszej chwili nie umiałam go zidentyfikować, bo brzmiał obco. Za obco, patrząc na mój młodociany wiek. Nadal powinnam tkwić wśród kochającej rodziny, ewentualnie narzeczonego. A gdzie jestem? 
W karczmie, pisząc na szybko tą wiadomość, ten list. Ledwie udało mi się przekonać właścicieli o cząstkę papieru i pióro. Wydaje mi się, że zrobili to z litości. Widziałam ją w ich oczach, wiedziałam, że litują się teraz nade mną z ciążącą myślą o Boże, cóż za biedne dziecię!. Gdyby tylko mieli tą wiedzę, która głosi ile istnieję już na tym świecie. Wiek, który osiągnęłam popycha mnie do odpowiedzialności i pracy. Całe szczęście, że ta moja drobna postura i blada cera z uzupełnieniem poszarpanej, brunatnej czupryny to ukrywa. 
Nadal ślepo brnę w swojej obietnicy. Przeżyję tą zimę, przeżyję wiosnę, lato oraz jesień. Kolejnym punktem na mojej długiej liście do zdobycia marzenia, jest dotarcie do ciebie. Chciałabym w końcu cię zobaczyć. Przekonać się czy jesteś podobna, czy może ze mnie tylko jest taki odmieniec w przestrzeni. Trzeba przyznać, że rodzinna dziedziczność w tej sprawie niezmiernie by mnie ucieszyła, aczkolwiek wyobrażam sobie jak piękna możesz być, skoro zaręczyli cię z księciem francuskim. Nie patrzmy na to spod kąta politycznego — choć na chwilę stańmy się zwykłymi dziewkami, które mimo wszystko tworzą swoim ciałem część niezapomnianego świata. Warto zrobić sobie taką odskocznię, bynajmniej dla zachowania zdrowych zmysłów. Niech tobie się to uda, ponieważ dla mojej psychiki jest już za późno. Przepadła dawnymi wiekami, nie odzyskamy jej. Zakopała się szczelnie w miejscu, do którego nie chcę sięgnąć.
 Pokładam nadzieję i wiarę, iż nasze spotkanie jest nam dane. Ta myśl będzie moim światełkiem i kołem ratunkowym, kiedy zacznę wątpić. Dziękuję, że jesteś. Tak po prostu, chcę, żebyś to wiedziała. Chciałabym, żeby mój list do ciebie dotarł. 

Wierna Annabelle


******

Więc mamy prolog! Nie najdłuższy, ale zarazem nie najkrótszy, także pod tym względem uważam, że nie jest najgorzej. Samą treść oceniam całkiem nieźle, co u mnie jest wielkim osiągnięciem :D
Wyznaję jeszcze zasadę:
CZYTASZ=KOMENTUJESZ

Ponieważ Wasze komentarze potrafią niezwykle motywować do dalszej pracy i podpierają chęć do pisania oraz szukania weny, wtedy, kiedy ucieknie 
Do usłyszenia!

środa, 17 grudnia 2014

Preview

Behind these castle walls...


Annabelle Stuart — znane nazwisko, ale imię? Niekoniecznie.
Nic dziwnego. W końcu trafiła z Szkocji do Anglii, do szlacheckiej rodziny Seymourów kilka dni po swoich narodzinach, odcięta od luksusowego życia. Miała być królową, miała rządzić krajem.
Stała się n i e w o l n i c ą.
Po wielu latach ciężkiej pracy, bicia oraz gwałcenia, będąc zaledwie 14-latką, ucieka od terroru. Po trzech latach trafia na francuski dwór, burząc tym samym ich — i tak — niecodzienną rutynę.